CARPE DREAM: Przepraszam… Na jakiej jesteśmy granicy? (ZDJĘCIE)
SANOK / PODKARPACIE. Już po raz kolejny proponujemy Państwu przeniesienie się w niesamowity świat Stefana i Lukasa, którzy przemierzają europejskie i azjatyckie kraje, a celem ich wyprawy jest Australia. Tym razem, dowiadujemy się o nieco dłuższej niż planowana podróży z Hong Kongu do granicy z Laosem.
Patronem medialnym wyprawy Stefana i Lukasa do Australii jest portal Esanok.pl.
ZOBACZ MAPĘ I AKTUALNĄ MIEJSCE POBYTU DUETU CARPE DREAM – KLIKNIJ
Wyjeżdżając z Hong Kongu nie do końca mieliśmy obczajoną trasę do Laosu. Oszacowaliśmy sobie, że spędzimy w Chinach tylko kilka dni. Naszym celem było możliwie szybkie i sprawne przedostanie się do Tajlandii przez wspomniany Laos. No i faktycznie poszło całkiem sprawnie, bo już po nieco ponad 2 dniach w podróży udało nam się dostać na granicę… tyle tylko, że jak się okazało, była to granica z Birmą!
Jak można pomylić granicę, do której odległość jest większa od długości kraju, z którego pochodzisz? Jak widać można 🙂 od razu dodam uprzedzając złośliwe pytania, że byliśmy w tym czasie trzeźwi jak świnie i podejrzewamy, że to właśnie mogło być jedną z głównych przyczyn takiego stanu rzeczy 😉
No dobra, ale na poważnie – wyjechaliśmy z Shenzen (na granicy z Hong Kongiem) na zachód pociągiem do Kunming, oddalonego o około 1500 kilometrów, czyli o nieco ponad dzień podróży standardową tutejszą ciuchcią. Przy okazji pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu i tym razem postanowiliśmy te 30 godzin spędzić nie siedząc jak ostatnio na trasie Pekin – Shenzen, ale szarpnęliśmy się na miejsca leżące.
Pod koniec przejazdu mieliśmy szczęście spotkać bardzo sympatycznego pana, który całkiem sprawnie mówił po angielsku i był tak miły, żeby dopytać lepiej zorientowaną panią konduktor, o to jak możemy się dostać dalej z Kunming do granicy z Laosem.
Pani konduktor także okazała się być bardzo sympatyczna, miła i pomocna. Na naszej wizytówce narysowała kilka magicznych znaczków tłumacząc przy okazji, że te pierwsze to dworzec autobusowy, na który musimy się dostać (bowiem dalej już pociągi nie jeżdżą i trzeba przesiąść się do busa), to drugie to numerek autobusu miejskiego, który nas na ten dworzec zawiezie, a te dwa ostatnie szlaczki to nazwa miejscowości, do której powinniśmy jechać, bo to już jest na granicy z Laosem (tiaaaaa – z Laosem, kurwa…)
Od razu po przyjeździe do Kunming zabraliśmy się za organizowanie tego, co trzeba i tak już po chwili z biletami w ręce byliśmy w miejscu, z którego nazajutrz mieliśmy transport do… no właśnie dokąd? Nie mieliśmy możliwości sprawdzenia, co oznaczały te szlaczki na biletach i gdzie dokładnie znajdowały się na mapie, więc postanowiliśmy iść na żywioł. Na noc wbiliśmy się na dach dworca, gdzie przespaliśmy się pod chmurką, no i skąd nad ranem było całkiem blisko na busa.
Założyliśmy, że pani konduktor wiedziała o czym mówi i że bilety, które mamy pozwolą nam się dostać tam, gdzie potrzebujemy. Nie zaskoczę Was pisząc w tym miejscu, że nie do końca wszystko tak pięknie wyszło, jak sobie to wyobrażaliśmy. Swoją drogą, ciągle zastanawiam się, czy kobieta celowo zrobiła nam psikusa, czy jakimś cudem pomyliła Laos z Birmą. Tego się już raczej nie dowiem, ale serio nurtowało mnie to pytanie nieustannie przez kolejne 3-4 dni, podczas których staraliśmy się ten błąd odkręcić.
Jako że nie mieliśmy ze sobą mapy i za cholerę nie mogliśmy się porozumieć z nikim wokół nas, musieliśmy wykombinować inny sposób zweryfikowania tego, dokąd zmierzamy. Gdy tylko przypomnieliśmy sobie, że Łukasza aparat kupiony w Hong Kongu ma wbudowany GPS byliśmy w domu. Jeszcze tylko sms do kumpla w Polsce z prośbą o współrzędne geograficzne przejścia granicznego Chiny – Laos no i mogliśmy co jakiś czas weryfikować, czy zmierzamy mniej więcej w dobrym kierunku.
Szybko potwierdziły się jednak nasze obawy, gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że faktycznie może i wyjeżdżamy z Chin kierując się na południowy zachód, ale jednak jesteśmy zdecydowanie za bardzo na zachód niż na południe. Potwierdził to kumpel informując nas smsem, że Ruili, do którego zmierzamy faktycznie jest miastem, w którym kończą się Chiny – tyle tylko, że jak wspomniałem zaczyna się tam nie Laos a Birma. Peszek…
Biorąc pod uwagę, że bez mapy w ręce a tylko czasami na kompie i w dużej mierze na totalnym spontanie dojechaliśmy z Polski na południe Chin to uznaliśmy, że pierwsza tego typu wpadka nie jest jakąś wielką tragedią, a wręcz przeciwnie świetną okazją do tego, żeby zobaczyć coś więcej w tym kraju niż tylko jego zanieczyszczoną stolicę, o której pisałem w poście CHINY – TEGO NIE OGARNIESZ! W końcu nasze wizy pozwalały nam przebywać w tym kraju jeszcze kilka dni, a miejscowość, w której wylądowaliśmy na pierwszy rzut oka wydawała się bardzo gwarną i na swój sposób uroczą mieściną.
Dla pełnej jasności sytuacji, w której się znaleźliśmy muszę dodać, że przejście lądowe pomiędzy Chinami a Birmą jest zamknięte dla Polaków (i chyba dla wszystkich narodowości innych niż Chińczycy) co powodowało, że tak czy inaczej musieliśmy się ostatecznie jakoś dostać do Laosu. Mieliśmy oczywiście w głowach typowy dla nas plan, żeby mimo wszystko jechać na granicę i próbować przebić się przez nią na krzywy ryj udając, że nie mamy pojęcia o tym, że nam nie wolno licząc na szczęście, które póki co nam mocno sprzyja. Ostatecznie jednak odpuściliśmy ten pomysł ponieważ o ile faktycznie nasze wizy pozwalały nam zostać w Chinach jeszcze kilka dni o tyle nie pozwalały nam już więcej do tego kraju wjechać. Mieliśmy wizy miesięczne 2-krotnego wjazdu i obydwa te wjazdy już wykorzystaliśmy (pierwszy raz z Mongolii, drugi raz z Hong Kongu) i trochę obawialiśmy się sytuacji, że po przejechaniu granicy chińskiej i wbiciu nam pieczątki na tej granicy jeśli okazałoby się jednak, że nasze śliczne buźki nie wystarczą do tego, żeby wjechać do Birmy to utknęlibyśmy pomiędzy tymi dwiema granicami będąc za przeproszeniem w czarnej dupie.
Swoją drogą ciekawe co się dzieje w takiej sytuacji… Widzieliście film z Tom’em Hanks’em „Terminal”?
Oczywiście, żeby nie było nudno na horyzoncie pojawił się kolejny problem – brak gotówki. Po przyjeździe do Ruili byliśmy już mocno głodni i równie mocno zmęczeni trasą albo mówiąc wprost po prostu dość konkretnie śmierdzieliśmy co jest dość oczywiste, bo od ostatniego prysznicu w Hong Kongu minęło kilka dni i około 2300 kilometrów, a poruszanie się w tak wilgotnym klimacie z ponaddwudziestokilogramowymi plecakami (+gitary) nie jest łatwe.
Zostawiliśmy więc nasze graty w jakiejś hotelowej przechowalni przy dworcu i poszliśmy szukać bankomatu, jedzenia i prysznica. Zajęło nam to dobrą chwilę, żeby przejść całe centrum we wszystkie możliwe strony i przekonać się, że żadna ściana płaczu nie chce nam wydać pieniędzy. Było już za późno na to, żeby wymienić dolary, które mamy przy sobie na wypadek awaryjnych sytuacji a w chińskiej walucie zostało nam niecałe 2 PLN.
Szwendaliśmy się więc tak dłuższy czas po mieście, w którym nie chcieliśmy się znaleźć i z którego nie wiedzieliśmy jak się wydostać no i nikt ale to absolutnie nikt nie mówił po angielsku ani słowa poza „Heloł maj frend” lub „Heloł hał ar ju”. Byliśmy przy tym sporą atrakcją dla lokalsów i nadzieją na zarobek dla wszystkich napotkanych prostytutek i powoli dojrzewaliśmy do tego, żeby wrócić się po gitary i spróbować zarobić dzięki nim na życie – dosłownie! Mimo dość nieciekawych okoliczności, w których się znaleźliśmy humory nam wyjątkowo dopisywały i mieliśmy niezły ubaw z całej sytuacji. Przygoda! 🙂
Ostatecznie znów dupy uratował nam wspomniany kumpel z Polski umożliwiając nam wybranie kasy z bankomatu – dzięki wielkie Paweł! Jesteś nieoceniony a jak się spotkamy to Łukasz… z resztą co Ci będę psuć niespodziankę… w każdym bądź razie jesteśmy Ci bardzo wdzięczni!
Gdy tylko mieliśmy w ręce kasę od razu zjedliśmy coś (nie do końca wiemy co to było ale chyba wolimy, żeby w tym przypadku tak zostało), chlapnęliśmy kilka browarów i w jeszcze lepszych nastrojach postanowiliśmy wrócić po nasze rzeczy co by jeszcze zorganizować sobie gdzieś jakiś prysznic i w ten sposób zakończyć ten pełen przygód dzień na końcu świata.
Ale… Ale… to by było za łatwo tak po prostu wrócić po rzeczy bo jak się okazało szukając wcześniej bankomatu nieźle zabłądziliśmy i tak odnalezienie wspomnianego hotelu okazało się nie lada wyczynem kiedy już dobrze po północy większość wcześniej działających sklepów i knajpek było zamkniętych co mocno zmieniło krajobraz na ulicach. Wszystkie nazwy ulic było oczywiście po chińsku no a „Heloł maj friend” o ile jest całkiem miłe o tyle niespecjalnie pomaga trafić dokądkolwiek – ostatecznie nawet, żeby dowiedzieć się gdzie jest dworzec autobusowy trzeba było pokazać bilet bo nikt nie rozumiał „bus station”. No ale z drugiej strony gdyby się ktoś mnie pytał o cokolwiek po chińsku raczej też niekoniecznie zrozumiałbym o co mu chodzi.
W końcu po dłuższych i radosnych poszukiwaniach po nasze rzeczy udało się trafić i jako, że była już późna noc i naprawdę potrzebowaliśmy się odświeżyć wbiliśmy się do tańszego hotelu obok, gdzie mogliśmy wziąć prysznic i skorzystać z cenzurowanego internetu. Tym sposobem zakończyła się nasza dobra passa darmowych noclegów, która trwała od samego wyjazdu z Polski no ale przyznacie, że biorąc pod uwagę, że byliśmy na granicy Chin z Birmą to i tak jest to całkiem niezły wynik. Zwłaszcza, że po kilku dniach znów udało się wrócić do spania za free o czym pisałem w poprzednim poście – JAK W 2 MIESIĄCE STALIŚMY SIĘ NAJSZCZĘŚLIWSZYMI LUDŹMI NA ZIEMI.
Przy okazji tego, że jak się okazało do odjazdu z Ruili mieliśmy jeszcze sporo czasu przeszliśmy całe centrum miasta w każdą możliwą stronę będąc wspomnianą lokalną atrakcją bo niemal każdy zwracał na nas uwagę i nie krępując się kompletnie wytykano nas palcami oraz robiono sobie z nami zdjęcia. Nie sądzę bowiem, że często mają okazję widzieć tutaj białego człowieka skoro o ile mi wiadomo żaden takowy nie ma większej potrzeby przyjeżdżać do tego miasta skoro i tak nie może jechać dalej na południe.
W trakcie jednego ze spacerów po Ruili natrafiliśmy na kolejny bardzo klimatyczny stół do bilarda, na którym dostałem straszne lanie od jednego młodego Chińczyka – ku uciesze sporej publiczności, która w tym czasie zgromadziła się wokół stołu. W związku z tym wygląda na to, że będę musiał się nieco podszkolić w kulki i wrócić tutaj jeszcze kiedyś, żeby się gówniarzowi zrewanżować. Wtedy też przy okazji może uda się sprawdzić ten przekręt z wjechaniem do Birmy 🙂
Dzień zakończyliśmy z gitarami na ulicy popijając lokalne alkohole z przechodniami, którzy całkiem chętnie wrzucali nam do kapeluszy gotówkę dzięki czemu praktycznie zwrócił nam się koszt hotelu a my przy okazji poznaliśmy wesołą grupę radosnych młodych Chińczyków, z którymi pomimo totalnej bariery językowej spędziliśmy miły wieczór …i noc …i poranek. Ostatecznie ledwie zdążyliśmy na busa, którym wydostaliśmy się na północ do miasta Baoshan kończąc w ten sposób naszą nieplanowaną ale jakże radosną wizytę na granicy z Birmą. Pani konduktorko – jeśli to czytasz 😉 to mimo wszystko serdecznie dziękujemy!
Kolejne 2-3 dni minęły nam głównie w lokalnych busach, którymi to na raty dostaliśmy się ostatecznie na właściwą granicę. Pierwszy raz mieliśmy sposobność przy tej okazji podróżować autokarem z kuszetkami w środku – świetne rozwiązanie i ciekawe doświadczenie, chociaż ciężko było zasnąć podskakując cały czas na piętrowym łóżku, na którym nie mogłem rozprostować nóg.
Na granicy z Laosem, gdzie jak się okazało musieliśmy spędzić jeszcze jedną noc po raz kolejny mieliśmy okazję spotkać się z wyjątkowym zainteresowaniem naszymi egzotycznymi zarośniętymi buźkami i tak spacerując w środku nocy po okolicy zostaliśmy zaproszeni do stolika przez grupę dobrze podpitych już skośnookich dżentelmenów. Przekrzykiwali się nawzajem próbując powiedzieć coś do nas po angielsku i kiedy jednemu z nich udało się wyartykułować coś co zabrzmiało jak „Give me 5″ – czyli przybij piątkę – na co zareagowałem podnosząc w górę dłoń to ten niemal pękł z dumy i przez kolejnych kilka minut prawie podskakiwał z radości 🙂
Towarzystwo okazało się wyjątkowo gościnne i otwarte. Częstowano nas piwem, które zawsze trzeba było wypijać z kubeczków do dna za jednym podejściem i spróbowaliśmy kilku dziwnie wyglądających smakołyków. Jednemu z naszych kompanów (temu najbardziej wstawionemu) po dłuższej chwili udało się wytłumaczyć nam, że pracuje w policji i bardzo żałuje, że nie wziął tym razem ze sobą broni bo moglibyśmy „bum bum” ale szczerze mówiąc to chyba cieszę się, że do tego nie doszło bo nie wiem czy chciałbym żeby najebany koleś, który ma na jednym udzie wytatuowanego Jack’a Sparrow’a a na drugim Osame Bin Ladena (!!!) popisywał się przy mnie nabitą spluwą.
ZOBACZ RÓWNIEŻ:
CARPE DREAM: Jak w 2 miesiące staliśmy się najszczęśliwszymi ludźmi na Ziemi (FILM, ZDJĘCIA)
CARPE DREAM: Stefan i Lukas już w Tajlandii. Zobacz fascynujący trailer z Chin! (FILM, ZDJĘCIA)
Tutaj się da prawie wszystko – czyli historia pt. ,,Chiny – tego nie ogarniesz” (ZDJĘCIA)
Stefan i Lukas pozdrawiają Czytelników Esanok.pl z Tajlandii! (FILM)
Czytaj więcej na blogu podróżników: carpedream.pl
Odwiedzaj profil Carpe Dream na Facebooku:
www.facebook.com/carpedreamzgitarami
źródło: carpedream.pl
Udostępnij ten artykuł znajomym:
UdostępnijNapisz komentarz przez Facebook
Tagi: Australia, Azja, Birma, blog, Carpe dream, CARPE DREAM: Przepraszam… Na jakiej jesteśmy granicy? (ZDJĘCIE), Chiny, czaszyn, film, fotorelacja, Hong Kong, Laos, Lukas, materiał filmowy, materiał video, Podkarpacie, podróż, podróż do Australii, rajskie życie za darmo, relacja z podróży, Sanok, sanoktv, spelnianie marzeń, Stefan, Tajlandia, Telewizja Sanok, tvsanok, video, wrażenia z podróży, wyspa, Z gitarami do Kangurów, zdjęcia
lub zaloguj się aby dodać komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz